poniedziałek, 21 stycznia 2013

ETIOPIA - Lalibela - Zagubieni w ciemnościach



Cesarz Lalibela pod koniec XII w. rozpoczął budowę kościołów, postanowił wykopać je w litej skale tak aby ich szczyty kończyły się równo z poziomem ziemi. Chciał aby budowle kościołów nie były widoczne z daleka, chciał aby wrogowie spoglądając na horyzont nie mogli dojrzeć kościelnych wież. Budowa 11 monumentalnych budynków trwała tylko 21 lat, niektórzy wieżą że Etiopczykom pomagali aniołowie...

Docieramy do Lalibeli koło 10 rano, na lotnisku targujemy się o pokój w hotelu i płacimy bardzo dużo jak na etiopskie warunki - 50 USD, ale trzeba przyznać, że po dotarciu do hotelu przekonujemy się że wart był swojej ceny.  Miasto różni się wszystkim co do tej pory widziałem. Położone wysoko w górach, nie widoczne z oddali, zakurzone, zapylone, pełne pielgrzymów ubranych w białe świąteczne szaty, pielgrzymów którzy zjechali tutaj aby następnego dnia rozpocząć świętowanie Bożego Narodzenia.
Jest sobota więc wyruszamy na co sobotni targ odbywający się w tej miejscowości. Ludzi tysiące, każdy czegoś szuka z kimś rozmawia, przemieszcza się z miejsca na miejsce, ciągnąc ze sobą krowy, owce czy kury. Stragany pełne rzeczy "niepotrzebnych" z punktu widzenia Europejczyka, pełne rzeczy byle jakich, jednorazowych, tandetnych...podobnie jak cała Etiopia gdziekolwiek się nie wejdzie wszystko wydaje się nie pełne, jednorazowe, prowizoryczne. Każdy budynek, pomieszczenie, każde miejsce ma w sobie coś jednorazowego coś co sprawia wrażenie nie dokończonego. Wchodząc na targ mijamy białe twarze, spoglądają na nas i rzucają w naszą stronę wymowne "good luck" po przejściu kilkuset metrów zaczynamy ich rozumieć :) Wracamy.
Na targu

W drodze na targ
 Europejczyk przybywając np. do Paryża czy Barcelony ma wszystko jak na dłoni. W hotelu dostanie mapkę miasta, zabytki są opisane, drogę wskazują znaki. Wszystko jasne. W Lalibeli nie, tutaj hotel nie da mapki bo po prostu ich nie ma. Znaki które mogłyby prowadzić do głównych atrakcji miasta nie istnieją, drogi są nieutwardzone, pylaste, szutrowe i jak tylko przejedzie jakiś pojazd a przejeżdża co chwile wzbija za sobą tumany kurzu który osiada we włosach, uszach, nosie, kurz wdziera się wszędzie. Trudno mi sobie wyobrazić codzienne życie w tumanach kurzu i pyłu...
Znajdujemy kasę, płacimy po 350 birr (20 USD) od osoby i mamy bilet ważny 4 dni do poruszania się po wszystkich atrakcjach miasta. Wchodząc na teren kościołów przechodzimy przez "pole namiotowe" dla pielgrzymów którzy przyjechali tu z najbardziej odległych zakątków Etiopii. Pole namiotowe bez namiotów a jedynie z kocami rozwieszonymi na kijach, matami na których pielgrzymi jedzą, śpią, przygotowują posiłki i czekają na narodzenie Pana.

Pielgrzymi koczujący na "polu namiotowym"

Kościoły robią fenomenalne wrażenie. Wielkie budowle wykute kilkadziesiąt metrów w głąb twardej litej skały napawają mnie szacunkiem dla determinacji budowniczych. Kościoły połączone są ze sobą wąskimi kanałami również wykutymi w skale. Dostanie się do niektórych kościołów wymaga nie lada wprawy. Trzeba przemieszczać się wąskimi korytarzami, często szerokim tylko na kilkadziesiąt centymetrów po nie równej wyboistej drodze, ostrożnie i powoli aby nie stracić równowagi. Od razu przypomina mi się "Heban"  Kapuscińskiego. Autor dotarł tutaj w latach 70-tych i spoglądając w dół zobaczył dziesiątki kalekich ludzi, którzy splatani w jedna masę konali nie mogąc się wydostać.





Dzisiaj nikt nie umierał ale zwiedzał, robił zdjęcia, modlił się, podziwiał piękno chwili i miejsca. Ponieważ w tych dniach dociera tutaj tysiące pielgrzymów z różnych często odległych o setki kilometrów części Etiopii my biali turyści stanowimy atrakcję samą w sobie bo co chwilę czuję jak ktoś się skrada gdzieś obok mnie i robi mi zdjęcia :). Zwiedzanie kościołów zajęło nam resztę dnia. Wracamy do hotelu koło 18-00 siadam na chwilkę na murku pisząc sms-a  i już po paru chwilach obsiada mnie gromadka dzieci patrząc przez ramie w mój telefon :) pokazuje im zdjęcia w telefonie a one mają radochę i śmieją się do siebie i do mnie :) po drodze jesteśmy zaczepiani przez wiele osób z odwiecznymi pytaniami "skąd jesteśmy" "jak mam na imię" zatrzymuję się obok małych chłopców którzy graja w piłkarzyki i filmuje ich przez moment a zaraz potem dołączam się do gry :) gram z małymi Etiopczykami w piłkarzyki świetnie się przy tym bawiąc ale oni mają chyba jeszcze większą frajdę że jakiś "Ferenczi" gra z nimi. Hmm chyba jestem pierwszym odważnym :)


Wieczorem wracamy do centrum oglądać nocne procesje w jednym z kościołów ale gdzieś po drodze gubimy drogę i nie potrafimy znaleźć ani kościoła ani drogi do domu. W całkowitych ciemnościach prowadzeni światłem latarki postanawiamy wracać do hotelu. Jednak którędy ? - straciłem orientację, bez sklepów (teraz zamkniętych) które swoją charakterystyką (szyldami i opisami) były moimi punktami odniesienia. Długo nie czekając pytam kilku Etiopczyków czy wiedzą którędy dotrzeć do hotelu Top Twelve. Jeden z nich mówi " no problem I know the way" i tak poznajemy Sale Derbie.

Idziemy razem we troje, rozmawiamy poznając się coraz lepiej aż dochodząc do głównej ulicy (teraz już wiem gdzie jestem) mówię do Sale coś w stylu, że podoba mi się etiopska muzyka. On wiele nie czekając bierze nas za ręce i ciągnie do etiopskiego klubu muzycznego :) Wchodzimy do Torpido, klubu dla Etiopczyków. Zaraz po przekroczeniu progu szokuje mnie, że nie ma w nim kobiet tylko sami mężczyźni, szokuje mnie to w jaki sposób ci mężczyźni tańczą ze sobą, szokuje mnie również to że są tam sami czarni, ani jednej białej twarzy poza nami :) Siadamy, zamawiamy drinki (miodowe wino) i z wrażenia siedzimy milcząc. Wystrój klubu w stylu afrykańskim z etiopską dynamiczną i bardzo rytmiczna muzyką. Mężczyźni tańczą ze sobą a jedyne kobiety obecne w klubie to obsługa kelnerska i Justyna :) Nie odważamy się tańczyć... dzisiaj :) Etiopczyk Sale płaci za nas rachunek a my czując się źle z tego powodu, ale również z czystej dalszej ciekawości zapraszamy go razem z żoną i dzieckiem na obiad następnego dnia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz