niedziela, 24 lutego 2013

SRI LANKA - Już prawie koniec...


Galle zaskakuje swym  urokiem również za dnia. Kolonialna piękna zabudowa, budynki wyglądające na niewielkie z zewnątrz po wejściu do środka okazują się prawdziwymi apartamentowcami z wieloma pokojami często z dużym patio w środku lub ogródkiem na dachu.

Neptun rządzi :)

Mini Moris - pozostałość po angielskiej kolonii

Panna młoda pozująca do zdjęcia w parku

Kolonialna część Galle miasta – fortu otoczona jest wysokim grubym murem, uliczki wąskie pełne sklepów z pamiątkami, uroczych hoteli czy restauracji oraz jubilerów sprzedających  kamienie szlachetne wydobywane na Sri Lance – topazy, diamenty, szmaragdy. Wyszliśmy na spacer o poranku, koło 9 rano a już jest bardzo gorąco. Trudno to wytrzymać a szczególnie w mieście gdzie gorące powietrze zawieszone jest gdzieś nisko między budynkami. Wychodzimy poza fort i zaraz za murami jest targ rybny. Co za wspaniałości: ryby, owoce morza nic tylko rozpalać grilla i smakować :)

Targ rybny

Targ rybny

Mury obronne miasta Galle

Uliczka w centrum Galle

Kupujemy trochę pamiątek i upominków dla najbliższych i koło 11 opuszczamy Galle. Jedziemy samochodem koło 45 min. i zatrzymujemy się w Hikkaduwa – tutaj nocujemy. Mamy hotel na szerokiej plaży wzdłuż której stoi cała masa innych hoteli. Na plaży sporo ludzi, serfują, opalają się, kapią – takie polskie Międzyzdroje tylko z gwarantowaną pogodą.
Idziemy plażą jakieś 2 km podglądać żółwie, które przypływają do brzegu przyzwyczajone przez ludzi, którzy je karmią dla turystów. Jednak nie sposób do nich wejść ponieważ woda mimo, że płytka to pełna ostrych raf. Zaczepia nas facet i proponuje, że popłynie z nami (po stargowaniu za 3000 rupii - 75zł) katamaranem na rafy oddalone jakieś 2 km od brzegu. Katamaran okazuje się wąską prymitywna konstrukcją gdzie jedna burta to jakby potężny pień wydłubany w środku wąski na jakieś 50 cm gdzie przebywają sternik i pasażerowie, a druga burta to zwykły drewniany bal  Płyniemy, ja uzbrojony w maskę z fajką i aparat fotograficzny w specjalnym wodoszczelnym opakowaniu, Justyna uzbrojona w strach, żeby się nie utopić :) Jednak rafa mocno mnie zawodzi, woda jest mało przejrzysta, rafa częściowo umarła, a ryb w sumie nie wiele...

Nasz "wypasiony" katamaran
Karmienie dzikiego żółwia z ręki

Tak powoli i leniwie dobiega końca nasz pobyt na wyspie Cejlon, jutro ostatni dzień. Zostało nam około 120 km do Negombo gdzie znajduje się międzynarodowe lotnisko z którego odlatujemy do Male. Sri Lanka pozostanie w mojej pamięci jako wyspa - miejsce "do zobaczenia" wszystko poza pogodą, plażami i relaksem, wszystko inne było "do zobaczenia". Nie słabe, nie nic niewarte ale też nie wyjątkowe, niezapomniane, niezwykłe. Gdybym miał tu kiedyś powrócić - co uważam za mało realne to tylko na plażowy relaks oceniając ten aspekt w szkolnej skali na 5, jest tanio, bezpiecznie z ciepłym morzem, a cała reszta, no cóż "do zobaczenia"... Sri Lanko :)

Dzieci na plaży w Hikkaduwa

Połowy o poranku

i układanie sieci

i podział łupu

każdy dostał swoją porcję

a na koniec autorka większości zdjęć :)

SRI LANKA - Bogowie z deszczowego lasu


Za nami kolejne dwa dni. W tej chwili znajdujemy się w Galle pięknym i klimatycznym mieście – forcie które szczyt swojej dumy przezywało w czasach holenderskiej kolonizacji w XVIII w. Siedzimy sobie na dachu naszego hotelu w ogrodzie i za chwile podadzą śniadanie. Justyna coś robi na komputerze a ja podziwiam to miejsce i piszę te słowa…

Śniadanie na dachu mmm pycha

Wyruszyliśmy z Tangalle koło 9 rano i po pół godzinie dojechaliśmy do Mulgirigala a tam wielka skała a w niej świątynie buddyjsko – hinduskie. Właściwie to niesamowite jak te dwie religie się przenikają, szczególnie mocno widać to tutaj na Sri Lance. W tych świątyniach spotykamy wielkie leżące posągi buddy oraz rzeźby i malowidła przedstawiające bogów hinduskich. Zresztą hindusi uważają buddę za awatara jednego z ich bogów. Dla mnie jest coś przerażającego w bóstwach hinduskich, o ile Budda wydaje się sympatycznym facetem, przedstawiany jest leżący, medytujący, stojący ale zawsze pełen harmonii i spokoju to bóstwa hinduskie mają w sobie coś diabolicznego. Malowidło jednego z nich przedstawia boga trzymającego w wielkich zębiskach krowę a w ręce ściętą ludzką głowę. Inny znowu ma wiele rąk, w których trzyma różne atrybuty boskości i posępną, groźną minę, jeszcze inny ma rubaszną postać z wielkim opasłym brzuchem i głową słonia. Co by nie mówić ta religia nadaje się idealnie do straszenia małych dzieci J „jedz ładnie obiadek bo jak nie to zawołam boga Wiśniu” :)



To mój faworyt :)

Jaskinie są naprawdę fantastyczne, robią na mnie duże wrażenie. Piękne malowidła naskalne, rzeźby pełne jaskrawych kolorów pokryte pajęczynami i półmrok to wszystko daje niezwykły klimat miejsca. Chyba najlepsze miejsce sakralne jakie widziałem na wyspie. Jeśli oceniać w skali ceny do jakości to zdecydowanie number one. Wejście tylko 200 rupii od osoby (5zł)






a po drodze zaglądamy do szkoły

a po drodze zaglądamy do szkoły

Kierujemy się na zachód wyspy wzdłuż wybrzeża. Mijamy latarnię morską Dendra Lighthouse, która wyznacza najbardziej na południe wysunięty kraniec wyspy. Zatrzymujemy się na krótki spacer i wdrapujemy na jej szczyt. Potem odbijamy od wybrzeża w głąb wyspy.

mijamy piękne kamieniste plaże...

Latarnia morska Dendra, dalej na południe już tylko Antarktyda ;)

widok z latarni

widok z latarni

Kierujemy się do lasu deszczowego Sinharaja gdzie jest facet pasjonat, biolog który zabierze nas do Parku Narodowego Sinharaja i pokaże las deszczowy oraz to co w nim mieszka. Kiedyś byliśmy już w takim lesie na Kostaryce, szliśmy zawieszonymi na kilkudziesięciu metrach mostami i pamiętam, że jedyne co widzieliśmy to gęsta zieleń dżungli, żadnego zwierzaka :) tym razem schodzimy na jego dno i to z doświadczonym przewodnikiem więc wierzyliśmy, że  będzie inaczej.
Śpimy w parnej i wilgotnej okolicy, powietrze jest lepkie. W nocy do naszego pokoju wlatuje ogromne zwierze. Bzyczy bardzo głośno po czym uderza gdzieś o ścianę i spada na podłogę. Po chwili to samo bzz i bum. Całe szczęście jest moskitiera – ratuje nas przed prawdopodobnym pożarciem a co najmniej odgryzieniem palca ;) Rano w świetle dnia okazuje się, że naszym gościem był piękny szmaragdowo – zielony chrabąszcz. W nocy, po ciemku wydawał się straszniejszy ;)

Nasz nocny gość
Jemy śniadanie i wyruszamy do lasu. Tuż przed wejściem posypujemy skarpetki solą – to obrona przed pijawkami :) Ja jako jedyny z grupy mam krótkie sportowe skarpetki więc nie mogę jak pozostali naciągnąć ich wysoko i włożyć w nie spodnie. No trudno pomyślałem, najwyżej się wykrwawię :)

Sól - sposób na pijawki

Spacerujemy po lesie, jest parno i wilgotno po drodze spotykamy żmiję zielona zawieszoną na patyku, jest tak ukryta, że gdyby nie nasz przewodnik w życiu bym jej nie dojrzał. Widzimy wiewiórki olbrzymie które wielkością dorównują naszym lisom. Spotykamy i bierzemy w dłonie przepięknego soczyście zielonego i delikatnego węża Green Vine Snake (nie znam pol. nazwy) i wspaniałe jaszczurki zielone, lub brązowe co zależy od tego na czym się znajdują. Potrafią zmieniać barwę dostosowując jej kolor do podłoża – Green Garden Lizard (nie znam pol. nazwy)

Ściana zieleni czyli las tropikalny

Garden Lizard

Wiewiórka olbrzymia

Żmija zielona

Przewodnik pokazuje nam różne ciekawe rośliny np. Salaginella archaiczna roślina która porastała ziemię już 350 mln lat temu. W połowie dnia kapiemy się w górskiej rzece przy wodospadzie. Miło spędzony dzień. Koło 18 docieramy do Galle gdzie teraz się znajdujemy. Spacerujemy po urokliwych uliczkach tego pięknego miasta – fortu wieczorem i robimy nocne zdjęcia. To był intensywny i wyczerpujący ale udany dzień. Śniadanie skończone. Ruszamy zwiedzać Galle za dnia. Powoli zbliżamy się do końca podróży…

Green Vine Snake



Przeprawa przez rzekę

Wielkie liście służą miejscowym za parasol

piątek, 22 lutego 2013

SRI LANKA - Żółwie gniazdo żółwim krokiem


Za nami kolejny, najbardziej leniwy jak dotąd dzień na mapie podróży. Siedzę teraz sobie w hotelowej knajpce nad samym oceanem, jakieś 10m od brzegu :) Potężne fale rozbijają się z hukiem na piaskowej plaży. Ja pisze te słowa choć co jakiś czas wyobrażam sobie jak to było podczas tsunami prawie 10 lat temu, sam nie wiem dlaczego nachodzą mnie te myśli, będąc w Tajlandii jakoś mnie to nie dotykało, teraz jestem jednak pod wpływem filmu „Niemożliwe” który obejrzałem tuż przed wyjazdem i pewnie stąd te myśli… Właśnie wtedy, tego ranka ludzie siedzieli dokładnie w tym samym miejscu co ja teraz. Jedli śniadanie, popijając gorącą kawę, zagryzając tosta z dżemem i nagle zauważyli jak ocean się cofa na kilkaset metrów. Część z nich zostawiła swoje posiłki i zeszła na plażę podziwiać to niecodzienne zjawisko. Niektórzy Lankijczycy zaczęli zbierać ryby zszokowani tym co się stało. Szybko jednak zdziwienie zastępuje przerażenie kiedy olbrzymia fala zalewa całe Tangalle w którym teraz się znajdujemy niszcząc wszystko na swojej drodze również ten miły hotel w którym się teraz znajdujemy…

Nasze śniadanie w hotelu - jedno ze wspanialszych momentów w życiu...

Hotel Horizon w Tangalle

Wyjechaliśmy z Tissy rano odwiedzając po drodze centrum pielgrzymkowe hindusów w Kataragamie. Miasteczko robiło średnie wrażenie ponieważ procesje odbywają się w lipcu wtedy pątnicy przechodzą przez miasto a ich ciała poprzekłuwane są w różnych miejscach szpikulcami.

Brama w Kataragamie

Karmienie ryb - Kataragama

Potem wzdłuż wybrzeża obieramy kierunek na Tangalle. Docieramy tutaj koło południa i zatrzymujemy się w hotelu Blue Horizon nad samym oceanem. Reszta dnia mija na lenistwie i kąpieli w morzu. Wieczorem koło 20 wzięliśmy tuk-tuka i pojechaliśmy jakieś 10 km do Rekawy oglądać żółwie narodziny. Kierowca w tuk-tuku nie miał przedniego światła więc całą drogę oświetlał sobie naszą latarką J Dojechaliśmy na miejsce nad ciemną pustą plażę oddaloną od najbliższych źródeł światła o kilka kilometrów. Zapłaciliśmy miejscowym po 1000 rupii od osoby (25zł) i poszliśmy wzdłuż plaży jeszcze jakiś 1km. Kiedyś na Kostaryce nie udało nam się tego doświadczyć – żółw nie przypłynął. Tutaj na Sri Lance się udało – taka rekompensata za brak lamparta J Kiedy dotarliśmy na miejsce musieliśmy poczekać jakieś 20 min aż żółw rozpocznie składanie jaj. Gdyby się wystraszył jeszcze przed rozpoczęciem tego procesu wróciłby do morza i odpłynął. Żółw wykopał ogromną dziurę pod krzakiem i rozpoczął składanie jaj wtedy mogliśmy podejść bardzo blisko. Razem z nami było jakieś 20 osób, podchodziliśmy w grupach po 4-5 osób do żółwia. Można było zauważyć jak co chwila wypuszcza z siebie kolejne jajo. Był absolutny zakaz robienia zdjęć z fleszem co oczywiście nie dotyczyło Rosjan. Tylko im się to zdarzyło wywołując bluzgi i oburzenie pozostałych. Osobiście nie rozumiem jak można być takim samolubnym idiotą !! Potem opiekunka z projektu, wolontariuszka z Belgii powiedziała nam, że tylko z Rosjanami są takie problemy, kłócą się z miejscowymi, używają flesza, bywało że nie chcieli płacić. Co za naród !!

Żółw Zielony podczas składania jaj

Po złożeniu jaj żółw powoli wygramolił się ze swojej dziury zakopawszy wcześniej jaja pod pisakiem i powolnym krokiem ruszył do oceanu gdzie zniknął w jego głębi porwany przez jedną z potężnych fal…
Ten gatunek – żółw zielony podczas składania jaj wychodzi na brzeg nawet 11 razy i zakłada 11 takich gniazd. W każdym zostawia od 100 do 170 jaj. Szanse na osiągnięcie dojrzałego wieku ma jeden osobnik na 1500 złożonych jaj. Ten który tego dokona wróci w wieku dojrzałym czyli za około 40 lat w to samo miejsce na tą samą plaże i podobnie jak jego przodek złoży tam swojej jaja dokonując cudu natury -  przedłużając swój gatunek.
Jutro rano z żalem opuścimy Tangalle. To jedno z takich miejsc gdzie mógłbym się zatrzymać na dłużej, taki totalny relaks, spokój, cisza i tylko szum potężnych fal oceanu przypomina o istnieniu czasu. Cóż trzeba ruszać.

W Tangalle można mieć plażę tylko dla siebie

Potężne fale i zabawa

Nasz piaskowy bałwanek - w końcu mamy luty :)

i wersja dla dorosłych, znajdź różnicę ;)

czwartek, 21 lutego 2013

SRI LANKA - Na tropie lamparta


Ruszamy przed świtem. Jest ciemno, a my siedzimy na pace indyjskiego jeepa marki Tata. Po pół godzinie dojeżdżamy do kasy biletowej, nasz kierowca staje w kolejce i kupuje dwa bilety – razem 6000 rupii (150zł). Wraca z przewodnikiem z PN i ruszamy na safari. Poza naszym jeepem jest jeszcze chyba z 50 innych. Na początki poruszamy się gdzieś na końcu długiej kolumny samochodów. Jedziemy po wyboistej szutrowej drodze a nasz jeep co jakiś czas podskakuje na głębokich wybojach a my (siedząc na pace) razem z nim niczym groch w grzechotce. Teraz na końcu tego dnia mam wrażenie, że od tego podskakiwania mózg mi się lekko obluzował bo boli mnie głowa :)

Krokodyl Różańcowy łapie pierwsze promienie słońca

Wschód słońca w PN Yala

Park Narodowy Yala – drugi co do wielkości na wyspie, nasza wyprawa nie jest typowym (afrykańskim) safari z wielkim otwartymi przestrzeniami gdzie zwierzętom nie łatwo się ukryć w niewysokich trawach.  To coś zupełnie innego, porośnięty 2, 3 metrowymi gęstymi krzewami i gdzie niegdzie wysokimi na 20 – 30m drzewami. Pełen dzikich zwierząt, które niestety nie łatwo dostrzec. Nasz przewodnik szybko odnajduje ślady lamparta, jego odbite łapy na porannym wilgotnym piasku. Szedł tędy jakąś godzinę wcześniej. Ruszamy dalej, spotykamy krokodyle, dzikie słonie, bawoły, sarny, warany  i mangusty. Różne kolorowe większe i mniejsze ptaki przelatują nam nad głowami, jednak króla tych lasów wciąż nie ma. Nagle nasz kierowca przyśpiesza a my podskakujemy na pace. Okazuje się, że jest lampart, siedzi na drzewie. Niestety jak dojeżdżamy na miejsce stajemy chyba jako 20 czy nawet 30 samochód w kolejce do jego oglądania. Mijają nas jeepy z uśmiechniętym turystami, którzy pokazują sobie zdjęcia – oni już go widzieli, my wciąż czekamy. Nie długo zresztą bo zaraz się okazuje, że lampartowi znudziła się zabawa w zoo, zszedł z drzewa i ukrył się gdzieś w głębokim lesie i tyle go widziano. My z daleka widzieliśmy samo drzewo :)

Dziki paw na drzewie, jak w Polsce ;)


Dzikie bawoły chroniące się w wodzie przed słońcem i insektami

Orzeł wypatruje zdobyczy

26 grudnia 2004 roku gdzieś w odległej Indonezji nastąpiło tąpnięcie płyt tektonicznych. Wibracja wytworzyła potężną fale, która o 8-30 uderzyła w wybrzeże Sri Lanki. Nasz przewodni opowiada nam tę historię. Turyści zwiedzali w jeepach park jak my dzisiaj, tak samo jak my szukali lamparta i nagle słyszą potężny huk i zalewa ich 3,5m fala. Wbija się 1,5 km w głąb parku niszcząc wszystko co staje jej na drodze. Potem się cofa i całe swoje dzieło zniszczenia zabiera ze sobą z powrotem do oceanu. Chwile po niej przychodzi druga fala nieco niższa od pierwszej. Dopełnia losu, poprawia to co nie udało się pierwszej a potem cofa się i zabiera resztkę tego co zostało jeszcze do zabrania. Pozostają nie naruszone tylko najwyższe i najpotężniejsze drzewa. W Parku ginie 47 osób (turyści ich kierowcy i przewodnicy), wśród nich kuzyn naszego przewodnika – jego ciała nigdy nie odnaleziono. Większość zwierząt ocalało – prowadzone instynktem przetrwania wyczuły dostatecznie wcześnie nadchodzący kataklizm i wycofały się na bezpieczna odległość. Pomnik upamiętniający te zdarzenia znajduje się na dzikiej i pięknej plaży, na której odpoczywamy przez 2 godz. i jemy obiad.

Dzika plaża w PN Yala

Dzika plaża w PN Yala

...a na deser mango

Po obiedzie ruszamy dalej w poszukiwaniu lamparta, ale im więcej mija czasu tym nasze nadzieje gasną a twarze smutnieją. Koło 16 nasz przewodnik zamyka naszą przygodę słowami „powoli czas wracać” Jesteśmy smutni, że nie udało się zobaczyć lamparta w jego naturalnym środowisku. Wiedzieliśmy, że nie będzie to łatwe żyje ich tutaj tylko 35 szt. Mieliśmy pycha albo inaczej – nie mieliśmy szczęścia. Trudno, może innym razem w innym miejscu…