poniedziałek, 21 stycznia 2013

ETIOPIA - Jeddah - King Abdulaziz International Airport




Za chwile mamy samolot do Rzymu, nasza wycieczka dobiegła już końca.
Jesteśmy w Jeddah tylko 80 km od Mekki, nie wiem czy kiedykolwiek będę bliżej tego świętego miejsca.  Saudia Airlines którymi latami pomijając serwis, catering który jest na wyśmienitym poziomie zaskoczyło mnie czymś jeszcze. Mianowicie podczas każdego startu na małych monitorach nad głowami wyświetla się modlitwa do Allaha - Allahu Akbar do szczęśliwego lotu :) po raz pierwszy z czymś takim się spotykam :). Saudia zadbała o nas, podczas 5 godzinnego postoju w Jeddah oczekując na samolot do Rzymu zasponsorowała nam śniadanie. Niezwykłe :)


Ostatni dzień spędziliśmy w Addis Abebie. To był leniwy pozbawiony specjalnych atrakcji czy przygód dzień. Pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia - spacerowaliśmy po pustych ulicach stolicy Etiopii. Jedną z atrakcji miasta jest gigantyczny - największy w Afryce bazar, Mercato. Dzisiaj ze względu na święta nieczynny, co specjalnie mnie nie martwi bo nie spodziewałem się tam niczego innego niż to co zobaczyłem na innych bazarach do tej pory tyle że w skali makro. Zwiedzamy kościół św. Jerzego, oraz kościół Św. Trójcy ufundowany w latach 30-tych XXw. przez cesarza Hajleselasie gdzie też on wraz z małżonką są pochowani.

Kościół Św. Trójcy
Ulica Addis
 Samolot mieliśmy dopiero o 2 rano więc na cały wieczór zaszywamy się w restauracji Abisynia, chyba jednej z droższych knajp w tym mieście. Wieczorem od 19-00 był pokaz tańców i śpiewów etiopskich a wielka sala wypełniła się po brzegi gośćmi. Jakże to byli inni ludzie niż spotkani do tej pory, inni niż Sale i jego rodzina. Przybyli drogimi samochodami, ubrani w drogie garnitury, odświętne suknie, niemal balowe. W dłoniach trzymali najnowsze smartphony i tablety, zamawiali drogie posiłki i czuło się jakby byli poza tym wszystkim co my widzieliśmy każdego dnia, poza biedą, beznadzieją, bezrobociem czy uczuciem głodu lub pragnienia...

Autor tego bloga przy pracy :) Restauracja Abisynia Addis Abeba

Żegnamy Etiopię ze wspaniałymi wspomnieniami z nadzieją na powrót...kiedyś tak aby móc poznać południe tego kraju. Wyjeżdżamy z nadzieją i postanowieniem że kiedyś to zrobimy

ETIOPIA - Lalibela - etiopska rodzina



Drugiego dnia wstajemy wcześnie, jemy śniadanie i po krótkim leniuchowaniu na tarasie w hotelu koło 10-00 idziemy do centrum. Ciągle ktoś nas zaczepia, wita, zadaje pytania ale to wszystko ma jakąś mało inwazyjną formę, nie irytuje mnie to nie denerwuje a raczej tylko wywołuje sympatyczny uśmiech na twarzy. Docieramy do centrum ale nie potrafimy znaleźć kościoła Św. Jerzego czyli chyba najbardziej słynnego kościoła w Lalibela jedynego nie chronionego dachem. Kościół jest niezwykłą budowlą, kamienną bryłą w kształcie krzyża jakby wpuszczony w wielką kamienną dziurę. Schodzimy w dól.

Kościół Św. Jerzego z dołu

i z góry
 Justyna spaceruje dookoła i robi zdjęcia a ja siadam na kamieniu i po prostu obserwuję sobie ludzi. Widzę naprawdę biednych ludzi ubranych odświętnie w garnitur który swoją pierwszą świeżość miał wiele, wiele lat temu. Obok mnie jakiś mężczyzna się modli, ubrany w świąteczne białe szaty a na jego ręce widzę stary zegarek Seiko złotego poblakłego  koloru pozbawionego wskazówek... Co chwilę ktoś podchodzi i robi mi zdjęcie lub nagrywa film :)



Umawiamy się z Sale na godzinę 2pm czasu etiopskiego w restauracji hotelu Bluelal. Przychodzimy pół godziny wcześniej, zamawiamy coś do picia i czekamy na naszych gości. Mija wyznaczona godzina ale goście nie przychodzą. 02:20 wysyłam sms-a że już jesteśmy i czekamy na nich. Przychodzą, zdyszani, spoceni - widać że szli w wielkim pośpiechu spóźnieni 40 min ! Okazało się że czas etiopski różni  się zasadniczo od czasu międzynarodowego :) według czasu Greenwich Etiopia to +3 h a w stosunku do Polski +2 h ale czas etiopski przestawiony jest względem czasu etiopskiego-międzynarodowego o 6 godzin co oznaczało że według naszych gości umówieni byliśmy na 20 czasu międzynarodowego a nie na 14-00 tzn 2pm :) Po wyjaśnieniu międzykulturowych różnic (w Etiopii jest również inny kalendarz bo jest tam teraz 2005 rok) zajadamy się injerą czyli typowym etiopskim posiłkiem. Injera (indżera) to placek który wypieka się ze zbóż rosnących w tym kraju. Wcześniej ciasto leży i trzy dni fermentuje co nadaje plackom lekko kwaskowy posmak. Na placek kładzione są różne sosy, gulasze, czy inne dodatki. Kawałki ciasta odrywa się palcami i nabiera w nie sosy.

Na obiedzie z rodziną Sale

Po obiedzie jesteśmy zaproszeni do ich domu na ceremonie parzenia kawy. Schodzimy wąską drogą do mieszkania naszych znajomych. Podłoga domu jest wyłożona siankiem na znak przyjęcia w progi domu małego Jezuska, który dzisiaj w nocy się narodził. Siadamy na podłodze i rozpoczynamy ceremonię parzenia kawy. Nie odłącznym jej elementem jest zapach nasion i traw które spopielają się na gorących kawałkach węgla. Woda na kawę gotowana jest na węglowym grillu a kawa przelewana jest do malutkich filiżanek ze specjalnego czajniczka z długą szyjką. Kawa jest wyborna !! Jednak nieodłącznym elementem ceremonii jest rozmowa z przyjaciółmi.

Ceremonia parzenia kawy u etiopskiej rodziny

Po chwili dołącza do nas Georgis, kuzyn i przyjaciel rodziny, nauczyciel informatyki w tutejszej szkole średniej. Spędzamy bardzo mile najbliższe 3 godziny, rozmawiamy o Etiopii i o Polsce opowiadamy sobie o nas i poznajemy się nawzajem.  Dowiadujemy się jak bardzo biednie żyje się w tym kraju, kraju w którym osoby z wyższym wykształceniem zarabiają 60 USD miesięcznie, gdzie mieszkanie w jakim jesteśmy choć odbiega od naszych europejskich standardów o całe lata świetlne to mimo to kosztuje tutaj ponad 10 tys USD i wykracza nawet poza marzenia naszych gospodarzy. 60USD pensji żyjąc w relatywnie drogim bo nastawionym na pielgrzymkowych turystów mieście nie pozwala nawet na kupno nowej koszuli a cała masa normalnych europejskich gadżetów czy innych synonimów "luksusu" jest absolutnie nie osiągalna.
A jednak jest nadzieja biorąc pod uwagę jakim krajem Etiopia była 30 lat temu podobnie jakim Polska była krajem 30 lat temu - krajem BEZ NADZIEI. Opowiadamy im o tych czasach, rozmawiamy o tym jak w latach 70-tych, 80-tych w Etiopii za panowania cesarza Haileselasie a później majora Mengistu ludzie setkami tysięcy umierali z głodu właśnie tutaj na północy kraju. Teraz jest biednie, ale kraj jest bezpieczny i nikt nie kona z głodu choć poziom biedy jest przeogromny i widoczny na każdej ulicy... wychodzimy od naszych gospodarzy z postanowieniem pomocy...Chcielibyśmy dać im nadzieję na lepsze jutro, dla nich i dla ich 9mc córeczki...
Wieczorem znowu spotykamy się w etiopskim klubie muzycznym. Tłumy w środku i tylko my dwoje reprezentujemy kulturę białych ludzi :) tym razem ruszamy w tany wzbudzając aplauz wszystkich obecnych tam mężczyzn - bo jak pisałem kobiety nie chodzą do klubów. Jeżeli jakaś kobieta jest w klubie to na pewno jest prostytutką lub pracownikiem tego klubu innej możliwości ponoć nie ma tak opowiadają nasi gospodarze. Wracamy rozbawieni koło północy do hotelu. To był niezwykły dzień :)

ETIOPIA - Lalibela - Zagubieni w ciemnościach



Cesarz Lalibela pod koniec XII w. rozpoczął budowę kościołów, postanowił wykopać je w litej skale tak aby ich szczyty kończyły się równo z poziomem ziemi. Chciał aby budowle kościołów nie były widoczne z daleka, chciał aby wrogowie spoglądając na horyzont nie mogli dojrzeć kościelnych wież. Budowa 11 monumentalnych budynków trwała tylko 21 lat, niektórzy wieżą że Etiopczykom pomagali aniołowie...

Docieramy do Lalibeli koło 10 rano, na lotnisku targujemy się o pokój w hotelu i płacimy bardzo dużo jak na etiopskie warunki - 50 USD, ale trzeba przyznać, że po dotarciu do hotelu przekonujemy się że wart był swojej ceny.  Miasto różni się wszystkim co do tej pory widziałem. Położone wysoko w górach, nie widoczne z oddali, zakurzone, zapylone, pełne pielgrzymów ubranych w białe świąteczne szaty, pielgrzymów którzy zjechali tutaj aby następnego dnia rozpocząć świętowanie Bożego Narodzenia.
Jest sobota więc wyruszamy na co sobotni targ odbywający się w tej miejscowości. Ludzi tysiące, każdy czegoś szuka z kimś rozmawia, przemieszcza się z miejsca na miejsce, ciągnąc ze sobą krowy, owce czy kury. Stragany pełne rzeczy "niepotrzebnych" z punktu widzenia Europejczyka, pełne rzeczy byle jakich, jednorazowych, tandetnych...podobnie jak cała Etiopia gdziekolwiek się nie wejdzie wszystko wydaje się nie pełne, jednorazowe, prowizoryczne. Każdy budynek, pomieszczenie, każde miejsce ma w sobie coś jednorazowego coś co sprawia wrażenie nie dokończonego. Wchodząc na targ mijamy białe twarze, spoglądają na nas i rzucają w naszą stronę wymowne "good luck" po przejściu kilkuset metrów zaczynamy ich rozumieć :) Wracamy.
Na targu

W drodze na targ
 Europejczyk przybywając np. do Paryża czy Barcelony ma wszystko jak na dłoni. W hotelu dostanie mapkę miasta, zabytki są opisane, drogę wskazują znaki. Wszystko jasne. W Lalibeli nie, tutaj hotel nie da mapki bo po prostu ich nie ma. Znaki które mogłyby prowadzić do głównych atrakcji miasta nie istnieją, drogi są nieutwardzone, pylaste, szutrowe i jak tylko przejedzie jakiś pojazd a przejeżdża co chwile wzbija za sobą tumany kurzu który osiada we włosach, uszach, nosie, kurz wdziera się wszędzie. Trudno mi sobie wyobrazić codzienne życie w tumanach kurzu i pyłu...
Znajdujemy kasę, płacimy po 350 birr (20 USD) od osoby i mamy bilet ważny 4 dni do poruszania się po wszystkich atrakcjach miasta. Wchodząc na teren kościołów przechodzimy przez "pole namiotowe" dla pielgrzymów którzy przyjechali tu z najbardziej odległych zakątków Etiopii. Pole namiotowe bez namiotów a jedynie z kocami rozwieszonymi na kijach, matami na których pielgrzymi jedzą, śpią, przygotowują posiłki i czekają na narodzenie Pana.

Pielgrzymi koczujący na "polu namiotowym"

Kościoły robią fenomenalne wrażenie. Wielkie budowle wykute kilkadziesiąt metrów w głąb twardej litej skały napawają mnie szacunkiem dla determinacji budowniczych. Kościoły połączone są ze sobą wąskimi kanałami również wykutymi w skale. Dostanie się do niektórych kościołów wymaga nie lada wprawy. Trzeba przemieszczać się wąskimi korytarzami, często szerokim tylko na kilkadziesiąt centymetrów po nie równej wyboistej drodze, ostrożnie i powoli aby nie stracić równowagi. Od razu przypomina mi się "Heban"  Kapuscińskiego. Autor dotarł tutaj w latach 70-tych i spoglądając w dół zobaczył dziesiątki kalekich ludzi, którzy splatani w jedna masę konali nie mogąc się wydostać.





Dzisiaj nikt nie umierał ale zwiedzał, robił zdjęcia, modlił się, podziwiał piękno chwili i miejsca. Ponieważ w tych dniach dociera tutaj tysiące pielgrzymów z różnych często odległych o setki kilometrów części Etiopii my biali turyści stanowimy atrakcję samą w sobie bo co chwilę czuję jak ktoś się skrada gdzieś obok mnie i robi mi zdjęcia :). Zwiedzanie kościołów zajęło nam resztę dnia. Wracamy do hotelu koło 18-00 siadam na chwilkę na murku pisząc sms-a  i już po paru chwilach obsiada mnie gromadka dzieci patrząc przez ramie w mój telefon :) pokazuje im zdjęcia w telefonie a one mają radochę i śmieją się do siebie i do mnie :) po drodze jesteśmy zaczepiani przez wiele osób z odwiecznymi pytaniami "skąd jesteśmy" "jak mam na imię" zatrzymuję się obok małych chłopców którzy graja w piłkarzyki i filmuje ich przez moment a zaraz potem dołączam się do gry :) gram z małymi Etiopczykami w piłkarzyki świetnie się przy tym bawiąc ale oni mają chyba jeszcze większą frajdę że jakiś "Ferenczi" gra z nimi. Hmm chyba jestem pierwszym odważnym :)


Wieczorem wracamy do centrum oglądać nocne procesje w jednym z kościołów ale gdzieś po drodze gubimy drogę i nie potrafimy znaleźć ani kościoła ani drogi do domu. W całkowitych ciemnościach prowadzeni światłem latarki postanawiamy wracać do hotelu. Jednak którędy ? - straciłem orientację, bez sklepów (teraz zamkniętych) które swoją charakterystyką (szyldami i opisami) były moimi punktami odniesienia. Długo nie czekając pytam kilku Etiopczyków czy wiedzą którędy dotrzeć do hotelu Top Twelve. Jeden z nich mówi " no problem I know the way" i tak poznajemy Sale Derbie.

Idziemy razem we troje, rozmawiamy poznając się coraz lepiej aż dochodząc do głównej ulicy (teraz już wiem gdzie jestem) mówię do Sale coś w stylu, że podoba mi się etiopska muzyka. On wiele nie czekając bierze nas za ręce i ciągnie do etiopskiego klubu muzycznego :) Wchodzimy do Torpido, klubu dla Etiopczyków. Zaraz po przekroczeniu progu szokuje mnie, że nie ma w nim kobiet tylko sami mężczyźni, szokuje mnie to w jaki sposób ci mężczyźni tańczą ze sobą, szokuje mnie również to że są tam sami czarni, ani jednej białej twarzy poza nami :) Siadamy, zamawiamy drinki (miodowe wino) i z wrażenia siedzimy milcząc. Wystrój klubu w stylu afrykańskim z etiopską dynamiczną i bardzo rytmiczna muzyką. Mężczyźni tańczą ze sobą a jedyne kobiety obecne w klubie to obsługa kelnerska i Justyna :) Nie odważamy się tańczyć... dzisiaj :) Etiopczyk Sale płaci za nas rachunek a my czując się źle z tego powodu, ale również z czystej dalszej ciekawości zapraszamy go razem z żoną i dzieckiem na obiad następnego dnia.

ETIOPIA - Geech Camp - Góry Simien



Jak bardzo doceniamy "normalność" cieszymy się każdą jej chwilą,  jej ciepłem, smakiem, zwyczajnością, wiemy to tylko wtedy kiedy nam jej zabraknie. Człowiek zniewolony doceni wolność kiedy mu jej zabraknie. Chory doceni zdrowie kiedy je utraci, ale kiedy wyzdrowieje spojrzy na siebie inaczej. Będzie się cieszył zdrowiem jak małe dziecko.
Dzisiaj ja jestem jak małe dziecko :)  i cieszę się że po trzech dniach mogłem się wykąpać, umyć głowę, wyszorować paznokcie, dokładnie umyć zęby, a co najważniejsze będę mógł się dzisiaj wyspać w wygodnym i ciepłym łóżku.
Jesteśmy z powrotem w Gondarze.

Pierwsza noc na trekingu była znośna. Temperatura spadła do 3, może 5 C, ale dało się wytrzymać. Materac na jakim spaliśmy w namiocie był jednak dość cienki 2, może 3 cm - było potwornie niewygodnie. Wstałem koło 7 rano, stół na śniadanie był już rozstawiony, a za chwile pojawiła się na nim gorąca kawa, herbata i ciastka zbożowe. Rozkoszowałem się porankiem, jego ciepłem, które z każdą chwilą było coraz bardziej odczuwalne, świat budził się do życia. Proste śniadanie: owsianka, chleb z miodem lub dżemem smakowało wybornie.

Śniadanie o poranku

Cel na dzisiejszy dzień to jakieś 400m przewyższenia, 8 godz. marszu. Mimo, że wspinamy się coraz wyżej czuję się doskonale, znacznie lepiej niż wczoraj, każdy oddech przychodzi z łatwością, organizm zaaklimatyzował się do tej wysokości. Otaczają nas cudowne widoki, kilkuset metrowe przepaście, ostre, strome klify, dzika przyroda, zapach tymianku, brak ludzi dookoła...pustka.

Wodospad na trasie

i takie widoki

na szlaku...

 Po drodze mijamy małe dzieci wygrywające dla nas "chopinowskie nuty" na pustych plastikowych butelkach. Potem docieramy do opustoszałej muzułmańskiej wioski Geech. W obejściach prawie nikogo nie ma, pracują w polu. Mimo, że pracują bardzo ciężko fizycznie techniką niezmienną od setek lat używając siły swoich mięśni, czasem również koni to nachodzi mnie refleksja, że chyba na swój sposób ci ludzie są tu jednak szczęśliwi. Afryka w tak wielu miejscach niespokojna, targana wojnami domowymi, atakami lokalnych gangów, głodem. brakiem wody, malarią. Tutaj, teraz ma to jednak odległy niemal niewyczuwalny wymiar. Etiopia - jeszcze 20, 30 lat temu ludzie umierali tu z głodu. Dzisiaj, mimo że bieda jest przerażająca to jednak ci ludzie mogą być pewni jutra. Biologiczne, podstawowe pragnienia, schronienie, pożywienie, poczucie bezpieczeństwa maja zapewnione. Nikt nie przyjdzie jutro do wioski Geech i nie zgwałci kobiet, nie porwie dzieci, nie wcieli ich do młodocianej znarkotyzowanej armii, nikt nie będzie rabował i bił. Jutro tak samo jak dzisiaj wstanie dzień a oni pójdą pracować w pole. Myślę, że w afrykańskiej skali mogą się czuć szczęśliwi - chcę wierzyć, że tak jest.

Muzułmańska wioska Geech
Do Geech Camp na wysokości 3650 m.n.p.m. docieramy koło 16.

Jesteśmy na miejsce Geech Camp - zimne piwo St. George w tamtej chwili mmm pycha :)

 Jak tylko przybywamy na miejsce już wiem że będzie to trudna noc, długa bo bardzo zimna. Nie myliłem się, otwarta przestrzeń ponad horyzont na której znajduje się nasz obóz, wysokość, brak ochrony ze strony drzew czy roślinności sprawiają, że jak tylko zachodzi słońce robi się przeraźliwie zimno.

Zachód słońca w obozie Geech

 Przenosimy się jakby na inny kontynent. W dzień jest przyjemnie, słonce samo w sobie bardzo silne i praży z cała swoja afrykańską mocą ale temperatura odczuwalna jest idealna bo znacznie obniżona przez wysokość na jakiej się znajdowaliśmy. Nocami moc afrykańskiego słońca znika ale wysokość  się nie zmienia i temperatura drastycznie spada nawet o 30C. Tej nocy w Geech Camp było kilka stopni poniżej zera. zdałem sobie z tego sprawę następnego dnia rano kiedy zobaczyłem o 9 rano zamarzniętą wodę w górskich mini strumyczkach. Tym razem kolację Lem Lem organizuje nam w "kuchni" czyli okrągłym budynku zbudowanym z drewnianych cienkich pali wbitych w ziemię  z dachem pokrytym blacha falistą. W środku pali się ognisko, jest ciepło i przyjemnie. Justyna czymś się zatruła, lekko ja mdli i kompletnie nie ma apetytu. Ja wcinam ze smakiem żylastego koguta którego wcześniej niemal na naszych oczach zabili oskubali i ugotowali :) wyjście na zewnątrz uświadamia mi jak jest potwornie zimno.

Nasz apartament z widokiem na góry :)

Kuchnia - tutaj rządziła Lem Lem

 Kładziemy się spać ale żadne z nas nie potrafi zasnąć bo nie możemy rozgrzać stóp. Noc mija nam fatalnie, spałem przerywanym snem może ze 2 godziny. Nie wyspany, zmarznięty wstaje koło 6 rano bo już nie mogę wytrzymać w namiocie. Lem Lem podaje gorącą wodę w misce do umycia twarzy, rąk, rozgrzewam się krótkim spacerem.

Poranna toaleta
Po śniadaniu ruszamy zdobywać szczyt Imet Gogo, wdrapujemy się na wysokość 3960 m.n.p.m. To poniekąd zwieńczenie naszej trzy dniowej górskiej podróży bo widok ze szczytu zapiera dech w piersiach i nie równa się chyba z niczym co do tej pory widziałem. Trudno to opisać to po prostu trzeba zobaczyć, poczuć. Przez godzinę zostajemy na miejscu, siedzimy, spacerujemy po szczycie i patrzymy przed siebie ciesząc się miejscem w jakim jesteśmy.

Ze szczytu Imet Gogo

Ze szczytu Imet Gogo
Ze szczytu Imet Gogo


Potem ruszamy w dół do odległej wioski gdzie czeka na nas jeep, który zabierze nas z powrotem do Gondaru. Idziemy 4, może 5 godzin i jest to bez wątpienia najtrudniejsza część naszej trzy dniowej wyprawy.

Wracamy...


Schodzimy w dół to podchodzimy stromo w górę, czuje się bardzo wyczerpany. Teraz odbija się na naszej kondycji zmęczenie i nieprzespana ostatnia noc. Nie moglem się doczekać kiedy wreszcie dojdziemy do jeepa. Koło 13 jesteśmy na miejscu, siadamy w  aucie i momentalnie zasypiamy.